Coś więcej

1. Zaczęło się - jak to zwykle bywa przypadkiem. Któregoś dnia do drzwi domu Jeffa zapukał listonosz. Wręczył mu małą paczkę, a w niej magnetofonowa kaseta przesłana przez Toma Petty'ego. To były nagrania zespołu Tribe After Tribe - wspomina tamto zdarzenie Ament. Tom myślał, że mi się to spodoba. Miał rację. Widziałem już ich wcześniej na jakimś koncercie w Bostonie. To brzmiało mniej więcej jak"Voodoo Hendrix tribal Floydish dreamtime". Nie poprzestał na zaznajomieniu się z muzyką: Spytałem ich, czy by nie zagrali jako support Pearl Jamu...

Narodziła się przyjaźń. Robbi Robb z Tribe After Tribe podobnie żył i pojmował muzykę jak Ament. Spotkali się parę razy, w różnych dziwnych miejscach pili razem wódkę, gadali o poezji, grali na gitarach. Do tej dwójki dołączył zaraz Richard Stuverud, bębniarz z grupy Pilot, oczywiście z Seattle. Zaszyli się w jakieś piwnicy, by wspólnie realizować swoje ukryte, muzyczne marzenia. No i tak przez tydzień, godzinami, urzeczywistnialiśmy nasze pomysły, układaliśmy piosenki - wspomina Ament w dołączonym przez wydawcę biuletynie. Graliśmy, zamieniając się instrumentami. Graliśmy, dzieląc się opowieściami. Pewnego razu wpadł do nich "na chwilę" Carry Ecklund bliski kolega Stuveruda. Przyniósł wraz z sobą dobrą wibrację i szary, zielony indiański tytoń, by nas otworzyć... - mówi dalej Ament. Potem także i on zaczął tworzyć. Zaczął grać na klawiszach, trąbce i gitarze...

Cofnijmy się trochę wstecz. Tak gdzieś o... siedemset lat. Zył w trzynastym wieku poeta, filozof Rumi Dżalaluddin - uważany za największego perskiego mistyka. Był wykładowcą teologii muzułmańskiej w Konyi. Założył Zakon derwiszów tańczących Mevleri. Napisał zbiór mistycznych przypowieści, w których głosił swą oryginalną koncepcję ewolucji świata. Jaką? Bardziej dociekliwych odsyłam do jakiejś dobrze zaopatrzonej biblioteki. Rumi napisał również poemat o trzech rybach, który stał się inspiracją dla trójki naszych bohaterów. Poemat, którego tekst trafił na płytę.

A sama muzyka? Jeżeli ktoś szuka tu grunge'owej ekspresji, czy choćby brudnego gitarowego brzmienia to pewnie trochę się zawiedzie. To porażająca swoją monotonią muzyka. Głównie - wyciszone, niemal akustyczne granie. Co prawda mamy tu czasem, przez chwilę - nazwijmy to - soundgardenowy zgiełk, ale w towarzystwie bardziej subtelnych, łagodnych dźwięków. W Silence At The Bottom - na przykład - taki rockowy hałas łączy się z jazzującą, fortepianową impresją. W All Messed Up jest cięższe brzmienie gitary, ale też słychać sitar i melotron. I może tylko w A Lovely Meander albo w "chorym" od zaskakujących brzmień i dźwięków Secret Place jest rzeczywiście to, czego można by oczekiwać od grupy rodem z Seattle.

Ta muzyka wynikła jakby z medytacji. Jakby naprawdę pochodziła z dawnych czasów, z odległej krainy. Wiele w niej elementów Dalekiego Wschodu. Chyba z kultur Indii, Egiptu, może Pakistanu. Weźmy choćby pełne uroku wschodnie motywy w All Messed Up lub ten "obrzędowy" rytm w Here In The Darkness, czy wreszcie Build, do złudzenia przypominający dokonania Petera Gabriela ze ścieżki filmowej Ostatniego kuszenia Chrystusa. I tak jest niemal w każdym, kolejnym utworze. No może z wyjątkiem ostatniego na płycie Laced Bo to już jest jakby zwykła, pearljamowo rozkołysana piosenka...

Teksty są może mniej mistyczne. Mniej w nich tajemnicy. Samotność ( Solitude) i niepokój (Strangers In My Bed), zagubienie (Here In The Darkness) i dziecięce marzenia (Zagreb). Jest jeszcze miłość, która przecież zawsze: była, jest i będzie...

Ta płyta powstawała na raty. Robbi Robb, Jeff Ament i Richard Stuverud  wchodzili do studia na chwilę, by nagrać jedną, dwie, czasem może trzy piosenki.

W listopadzie 1993 roku zrobili to po raz pierwszy. Spotkali się potem jeszcze w sierpniu 94, w maju 95, wreszcie w styczniu 96 roku. Zbieraliśmy się kiedy było to tylko możliwe - wspomina Ament. Zbieraliśmy się i robiliśmy wszystko co w naszej mocy. To była praca płynaca z miłości i czegoś jeszcze więcej-mówi. Ja mu wierzę. Zresztą słychać to doskonale...

GRZESIEK KSZCZOTEK